Janusz Kołodziej zwyciężył w sobotnim SGP Challenge, które odbyło się w niemieckim Landshut. Tym samym po siedmiu latach przerwy wróci on do zmagań o medale, w ramach Indywidualnych Mistrzostw Świata.
Przez zawodami, wychowanek tarnowskiej Unii był wymieniany w gronie zawodników, którzy mogą powalczyć o awans do cyklu Speedway Grand Prix. Ostatecznie odniósł nawet sukces w postaci zwycięstwa, a na końcu mógł usłyszeć Mazurka Dąbrowskiego. Po pierwszych trzech startach miał on na koncie komplet punktów. Newralgicznym momentem był 13. bieg, gdy jechał on z najgorszego – trzeciego pola, z którego wcześniej nikt nie zwyciężył. Wyjście spod taśmy wyglądało w tym wypadku już znacznie gorzej, na szczęście udało mu się pokonać Vaclava Milika. – W czwartym starcie sprzęgło dostało trochę „po tyłku” i odezwała się już ta moja „dolegliwość”, czyli zaczęło ciągnąć. Nie mogłem się tak super skupić. To sprzęgło zatem nie zadziałało tak, jakbym chciał. W momencie startu mocno postawiło mnie w górę, a później przekręciło. Generalnie jednak też to pole takie było, więc nie ma co zrzucać na to wszystko. Na ostatni bieg wymieniłem motocykl, bo był świeży. Boję się robić coś takiego, ale wiem, że Tomasz Gollob często opowiadał, że na biegi finałowe brał trzeci motocykl. Tak sobie pomyślałem, że muszę zaryzykować, to akurat mogło mi pomóc, a w tym wcześniejszym motocyklu zanotowałbym defekt lub nie miałbym takiego fajnego startu. Wolałem dlatego przejechać na tym świeżym. Ten ostatni start może nie wyszedł, była jeszcze powtórka (sędzia przerwała pierwsze podejście – przyp. red.), ale całe szczęście skończyło się to dla mnie pozytywnie – mówił o dwóch ostatnich biegach w swoim wykonaniu, Janusz Kołodziej.
Przed turniejem sporo mówiło się o przygotowaniu nawierzchni. Organizatorzy zrobili to inaczej niż zwykle i zamiast twardego toru, był on mocno przyczepny. W wielu miejscach tworzyły się koleiny, a o końcowej kolejności, w znacznej większości decydował moment startowy. Na tym też od początku skupiał się popularny „Koldi.” – Ten tor sprawiał mi trudność, nie ma w ogóle o czym mówić. Bardzo obawiałem się tych zawodów i traktowałem je jak takie do „objechania”, bo jednak ten owal był taki, że na treningu mało kto już trzymał gaz. Pod jego koniec nie robił tego praktycznie nikt, wszyscy nie mogli się na tej nawierzchni utrzymać, normalnie jadąc swoim torem. Gdy patrzyliśmy na to, jak owal był przygotowany do zawodów, to baliśmy się, bo widać było podobieństwo do treningu. Ja po pierwszej serii wiedziałem, że trzeba skupić się głównie na starcie. Zrobiłem przełożenia tylko na wyjścia spod taśmy, nie na trasę – w ogóle nic w tym kierunku. Wszystko skupiło się na starcie, żeby później tylko dojechać. Widać było to po mojej jeździe. Niektórzy trzymali super gaz, ja tylko, aby dojechać i pilnowałem krawężnika. Wychodziło mi to natomiast co bieg, więc wiedziałem, że muszę to „pociągnąć” do końca. Tor się polepszał, bo ta nawierzchnia była ściągana jak nigdy, przez to, że był on taki kiepski. Pojawiło się mnóstwo kolein – na wejściach, na wyjściach, w każdym miejscu. Jeżeli wchodziło się w łuk, to dalej była długa prosta, pozwalająca się rozpędzić i mieć dużą prędkość. Jednak następnie składając się, motor trafiał na dużo kolein. Całe szczęście w tych zawodach nie było za dużo upadków, więc wszyscy skończyli je cali i zdrowi. Mnie po prostu się powiodło. Miałem dobre pola, właściwe starty. Sprzyjało mi dużo szczęścia. Cieszę się, że mi dopisało, teraz muszę tylko dobrze przygotować się na przyszły rok – mentalnie, sprzętowo i pod każdym względem – dodał szczęśliwy zawodnik.
Gdy po dwóch seriach Kołodziej prowadził, było jasne, że może on włączyć się już na poważnie do walki o końcowe podium. Niemniej jednak on sam nie zakrzątał sobie głowy zbytecznymi myślami. – Nie chciałem sobie robić nadziei, bo wiedziałem, że w którymś momencie ten „czar może prysnąć”. Gdy natomiast był już trzeci start, z kolejną wygraną, to pomyślałem, że nie jest źle. Później miałem bieg po przewie i to trzecie pole. Uznałem, że ono było zapewne na czwarte miejsce, ale miałem nadzieję na przywiezienie choć punkcika lub dwóch, czegokolwiek. Trzeba było „wyłączyć” myślenie i robić, co się będzie dało. Właśnie od tego biegu te starty nie wychodziły mi już tak świetnie, ale punkciki dalej się zbierały. Może nie na komplet, ale zawsze jakieś były. Czasami nie ma co za dużo myśleć i kalkulować, bo to tylko przeszkadza – słusznie stwierdził.
Często po wywalczeniu awansu, ludzie z teamu szybko biegną z gratulacjami, podrzucając szczęśliwca. Tym razem było jednak inaczej i po 20. biegu dnia, gdy Kołodziej przyjechał drugi, o zwycięstwie w turnieju dowiedział się on dopiero w parku maszyn. – Ja zjechałem od razu po piątym biegu, podjechałem pod Krzyśka (Cegielskiego – przyp. red.) i zapytałem go, jaka była nasza sytuacja, bo nie wiedziałem. On przed biegiem powiedział mi, że dobrze byłoby, gdybym w najgorszym przypadku przywiózł drugie miejsce. Nie wiedziałem natomiast, jak to wszystko się poukłada, bo przecież jechałem z Iversenem i Piotrkiem Pawlickim. Oni też mieli podobną ilość punktów. Ja zgłupiałem, wolałem się nie podniecać. Zjechałem i pytałem go o naszą sytuację, a Krzysiek powiedział, że wygraliśmy. Mówiłem, że to niemożliwe, a on jednak potwierdził mi, że to właśnie się stało – nie ukrywał radości, reprezentant Polski.
Siedem lat przerwy od stałego uczestnictwa w cyklu Speedway Grand Prix to spory okres czasu. „Koldi” przez te lata z pewnością nabrał doświadczenia i będzie chciał pokazać się w serii znacznie lepiej niż miało to miejsce w 2011 roku. Wówczas zmagania zakończył on bowiem na 14. miejscu, nie „grzejąc” dłużej miejsca w serii. Porównanie do tamtego roku nie do końca może być jednak trafne, bo wiele rzeczy w międzyczasie uległo zmianie. – Ja staram się nie żyć historią, bo jednak ten rok 2011 totalnie mi nie wyszedł. Przynajmniej tyle, że mogłem się przetrzeć przez to wszystko, co dało mi dużo do myślenia. Zauważyłem jednak, że trzeba mieć mega mocną psychikę, bo jedzie się już ze wszystkimi najlepszymi, tory są totalnie nieznane. Wszystko jest inaczej. W Polsce, czy w Szwecji zawsze podjeżdża się na luzie, cały czas coś się robi. Tutaj jest tak, że dzień wcześniej przejeżdża się trening. W sobotę od rana do wieczora czeka się na zawody. Dochodzi stres, wszyscy oglądają, każdy wysyła smsy, wiadomości. Trzeba po prostu nauczyć się z tym żyć. Będę sobie na pewno robił przez ten czas wiele symulacji takich, żebym się czuł jak na Grand Prix – zapewnił.
Z pewnością Kołodzieja przed przyszłym sezonem czeka wiele zmian. W ostatnich latach nie wiązał się umową z klubami zagranicznymi, jak choćby w Szwecji, skupiając się również na prowadzeniu swojej szkółki żużlowej. Teraz czasu będzie mniej, a obowiązków nie ubędzie. Sam zainteresowany ma jednak nadzieję, że uda się jakoś wszystko ze sobą powiązać. – Nie wiem, jak będzie, ale mam tylko nadzieję, że szkółka na tym za dużo nie ucierpi. Tak naprawdę jednak wydarzyć może się wszystko. Zobaczymy, na pewno dużo zmienię. Miejmy nadzieję, że pozytywnie. Czy to mi wyjdzie, tego nie wiem. Czas pokaże. Ciężko mi w tym momencie powiedzieć. Dopiero awansowałem, więc jak będą te plany, to w zimie będziemy widzieć, jak chcę, żeby to wyglądało. Wtedy po prostu pewnie to ogłoszę.
Na pewno z przygotowaniami i analizami zawodnik nie będzie się spieszył. Pod koniec sezonu na luzie będzie śledził rywalizację w cyklu Speedway Grand Prix. Kontynuacją marzeń zajmie się już nieco później. – W tym roku będę sobie miło oglądał Grand Prix i po prostu bardziej się już wczuwał. Często taki sukces u zawodników jest przepustką do wielu rzeczy. Każdy marzy, żeby ścigać się z najlepszymi. Dla niektórych to w ogóle jest największe marzenie. Szczerze mówiąc, dla mnie liga też jest mega ważna, zresztą tak naprawdę najważniejsza. Grand Prix jest takim dodatkiem, ale też jakby marzeniem. Teraz to wszystko się spełni – zakończył szczęśliwy i niekryjący wzruszenia z osiągniętego sukcesu, Janusz Kołodziej.
źródło: inf. własna, foto: Tomasz Juskowiak
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!