Co przeciętny człowiek jest w stanie zrobić w dwanaście sekund? Wstawić czajnik z wodą, by później napić się swej ulubionej herbaty? Zaciągnąć roletę, by wścibski sąsiad nie podglądał, jak w sobotni wieczór prasujemy swoją odświętną koszulę, przygotowaną na niedzielną Eucharystię?
Zawiązać sznurowadła w dopiero co kupionych butach sportowych, które mają nam pomóc w powrocie do smukłej sylwetki? Można również zniweczyć dorobek prawie dwóch dekad kariery, ogromnej listy osiągnięć oraz, a może przede wszystkim, pamięć o klubowej Ikonie.
Bez zbędnego owijania całości historii w bawełnę, nakreślę problem, który od kilku dni nie daje mi spokoju. W niedzielne, świąteczne popołudnie, byliśmy świadkami żużlowego ścigania w Rybniku. Wielkanocny klimat, cudowna pogoda, mocny rywal i głód żużla po 217 dniach oczekiwania od ostatniego ligowego spotkania, sprawiły, że na stadion przy ulicy Gliwickiej 72 ściągnęły tłumy. Wszyscy byli już najnormalniej w świecie spragnieni czysto sportowych emocji, jednak nie sposób nie było nie zapomnieć o smutnej informacji, jaka napłynęła do Rybnika kilka godzin przed meczem. Dzień wcześniej, w wieku niespełna 87 lat zmarł Pan Joachim Maj. Klub zawczasu wydał stosowne oświadczenie, w którym poinformował, iż pojedynek z Orłem Łódź odbędzie się bez oprawy muzycznej, a widowisko poprzedzi minuta ciszy, podczas której kibice zgromadzeni na stadionie oddadzą hołd legendzie rybnickiego speedwaya. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało tak, jak powinno. Bezwzględny zakaz frywolnych przyśpiewek, płynących z głośników – jak najbardziej zrozumiała decyzja, nie zaprasza się zespołu pieśni i tańca na organizowaną przez siebie stypę po utracie bliskiej osoby. Minuta ciszy? Super, właśnie tak, w symboliczny sposób, niemalże jedenaście tysięcy ludzi odda należny szacunek zmarłemu. Co może pójść nie tak?
Świętej pamięci Pan Joachim Maj, był jednym z czterech wielkich, rybnickich „muszkieterów”, najstarszym z całego kwartetu, który z górnośląskiego ośrodka uczynił żużlową stolicę kraju lat 50. oraz 60. Człowiek, który mimo olbrzymiej listy swych osiągnięć, zawsze pozostawał w lekkim cieniu swych kompanów, bowiem Stanisław Tkocz mógł poszczycić się większą ilością zdobytych tytułów DMP, a na jego szyi – i to dwukrotnie – wisiał złoty medal Drużynowych Mistrzostw Świata za rok 1961 oraz 1969. Sylwetki i tego, ile wniósł do polskiego speedwaya Antoni Woryna nikomu chyba nie trzeba przedstawiać – pierwszy przedstawiciel kraju nad Wisłą, któremu udało się wyszarpać brązowy krążek podczas szwedzkiego finału w 1966 roku – chociażby samym tym wyczynem zarezerwował sobie miejsce wśród największych herosów szlaki. Niespełna dwa miesiące młodszy od Woryny, Andrzej Wyglenda, również legitymuje się listą trofeów i osiągnięć wręcz powalającą z nóg. Po złocie w drużynie z niemieckiego Kempten w 1965 roku, przez następne cztery lata nie schodził wraz z kolegami z kadry z żużlowego piedestału, zdobywając jeszcze dwa medale z najcenniejszego kruszcu (1966 – Wrocław, 1969 – Rybnik), srebro w szwedzkim Malmö (1967) oraz brąz zdobyty na Wyspach Brytyjskich (1968). Zdobył również, co po dziś dzień jest wyczynem wręcz niewytłumaczalnym, złoto w jeździe parowej z Jerzym Szczakielem, triumfując, a jakże by inaczej, na swym domowym torze w Rybniku w 1971 roku, pozostawiając w pokonanym polu m.in. dwójkę Mauger – Briggs.
Cały ten rys historyczny nie miał na celu umniejszania wyczynów „Chimka”, jak Go pieszczotliwie nazywali starzy znajomi z toru. Wręcz przeciwnie! Dziesięć tytuł Drużynowego Mistrza Polski (na dwanaście zdobytych ogółem przez rybnicki klub) do tego po dwa srebrne oraz brązowe medale, trzy tytułu Indywidualnego Wicemistrza Polski i dwa brązowe krążki w tej samej imprezie oraz triumf w prestiżowym niegdyś Złotym Kasku (1963). Niejeden ośrodek żużlowy chciałby mieć na koncie tyle sukcesów i trofeów, co Pan Maj miał w swej gablocie. I wszystko to zostało zmieszane z błotem i wyplute w bezosobowej formie w niedzielne popołudnie. Gdy zawodnicy ustawili się już zgodnie z obyczajem, do przedmeczowej prezentacji, doszło do gorszącej sytuacji. Spiker zawodów, Wacław Troszka, ogłosił, iż uprasza publiczność o powstanie, co oczywiście wszyscy uczynili. I po dosłownie dwunastu sekundach podziękował za spełnienie obowiązku i przystąpił do przedstawiania składów obu ekip. Długo nie potrafiłem wyjść z osłupienia i szczerej złości. Rząd przede mną, na trybunie, zasiadała grupka widzów z Włoch, którym miejscowy nawet nie zdążył wytłumaczyć, dlaczego muszą oni powstać ze swych miejsc, a już mogli spokojnie powrócić do rozmów w języku Al Bano. Tylko tyle mamy do zaoferowania lokalnym legendom? Na tylko, lub w niektórych przypadkach, na aż tyle stać co poniektórych?
Z niemalże takim samym uczuciem jak żużel, od wczesnych lat dziecięcych darzę piłkę nożną, przede wszystkim w brytyjskim wydaniu. Niejednokrotnie wpadam w osłupienie, przeradzające się momentalnie w szacunek za to, jak poddani jej królewskiej mości potrafią uczcić klubowe legendy. Telebimy okraszone zdjęciami zmarłego, olbrzymie banery z wizerunkami nieboszczyka, burza braw w minucie meczu oznaczającej numer, z jakim zazwyczaj występował ich ulubieniec – to wszystko budzi podziw i uznanie dla tamtejszych kibiców. Jednak moment, w którym na środku murawy spotykają się obie drużyny, wraz z trójką sędziowską, jest n i e s a m o w i t y. Następuje minuta absolutnej ciszy. Minuta, podczas której każda osoba na stadionie w skupieniu myśli o tym, ile dany człowiek poświęcił dla klubu, dla drużyny, a nierzadko dla całego miasta. I co najważniejsze – ta minuta, rzeczywiście trwa sześćdziesiąt sekund, którym, wydawać by się mogło, nie ma końca.
Niestety, scenka z niedzielnego meczu w Rybniku nie jest rzadkością na Polskich stadionach. Czego nie potrafię pojąć. W obliczu wszędobylskich sloganów, nawołujących o „powrót do korzeni” oraz „szacunek dla historii i ludzi ją tworzących” jednocześnie „odbębniamy” składanie hołdu dla Największych, przechodząc bezrefleksyjnie do następnych punktów programu. Staram się znaleźć tego przyczyny i ze smutkiem rozkładam ręce, bowiem ani jedna, sensowna odpowiedź nie przychodzi mi do głowy. Pośpiech? Jeśli ktoś „ucina” minutę o jej lwią część, tylko dlatego, że nie zgadzają się cyfry w scenariuszu spotkania, nigdy nie powinien zajmować się prowadzeniem meczu, a już tym bardziej, jeśli jednym z jego punktów jest oddanie szacunku zasłużonej osobie. Nacisk telewizji? Wspomniane wydarzenia w lidze angielskiej transmitowane są przez największe stacje na Wyspach. Te same stacje wydają krocie, by tylko móc nabyć prawa do pokazywania zmagań na tamtejszych boiskach. Gdyby takie uroczystości im przeszkadzały, najnormalniej w świecie przerwaliby transmisję, pokazując w tym czasie spoty reklamowe.
Pan Joachim Maj omal nie stracił życia, uprawiając sport, który kochał. Jego bydgoski karambol i to, co się z nim dalej działo, jest historią zasługującą na oddzielny tekst. Na murze okalającym rybnicki obiekt są dwie tablice, które upamiętniają Antoniego Worynę oraz Stanisława Tkocza. Z tego miejsca chciałbym zaapelować do Pana Krzysztofa Mrozka – Panie Prezesie, pokażmy, my rybniczanie, że jednak potrafimy darzyć należytym szacunkiem Legendy. Herosów, którzy wywalczyli dla ośrodka, którym Pan teraz zarządza, najważniejsze laury w sporcie żużlowym w Polsce i umieśćmy następną tablicę. Tylko w ten sposób będziemy mogli zmyć z siebie poczucie wstydu i zażenowania po farsie z minutą ciszy. Pan „Chimek” na to zasługuje.
źródło: inf. własna
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!