Olbrzymich rozmiarów zwycięstwo rybnickich „Rekinów” nad Arged Malesa TŻ Ostrovią Ostrów Wielkopolski miało wielu ojców. Jednym z nich był Siergiej Łogaczow – młody Rosjanin wywalczył w niedzielnym spotkaniu jedenaście „oczek” i dwa punktu bonusowe, jednak jak sam przyznaje, dla niego to wciąż mało.
Były zawodnik m.in. krakowskiej Wandy zaczyna powoli przyzwyczajać kibiców „zielono – czarnych” do dwucyfrowych zdobyczy punktowych przy swoim nazwisku w programach meczowych. Co ważne, Rosjanin notuje dużą ilość bonusowych „oczek”, co świadczy o ponadprzeciętnej, i niestety coraz rzadziej spotykanej umiejętności parowej jazdy. Wprawne oko kibica niejednokrotnie wyłapywało momenty w obecnych rozgrywkach, kiedy to dzięki ciężkiej pracy wykonywanej przez Łogaczowa na pierwszym łuku korzystał jego klubowy kolega – Troy Batchelor. Nie inaczej było podczas niedzielnej potyczki – Australijczyk z pewnością nie zanotowałby pierwszego w tym sezonie kompletu punktów (14+1), gdyby w kasku niebieskim jechał bardziej egoistyczny zawodnik. – Bardzo dobrze mi się dzisiaj jeździło. Brakowało jedynie lepszych wyjść spod taśmy, przez co później musiałem się sporo napracować na dystansie. Dobrze, że Siergiej Mikułow przygotował mi tak świetne silniki, bo bez nich nie byłoby mnie stać na takie akcje, jak z Tomaszem Gapińskim czy z Samem Mastersem. Jestem zszokowany tym, co się dzieje na trybunach w Rybniku. To wspaniałe uczucie jeździć przy pełnym stadionie, dodają mi niesamowitego „kopa”, gdy słyszę ich doping. Przez nich chcę wciąż się rozwijać, jeszcze więcej pracować, by jak najlepiej jeździć dla tych ludzi i przywozić jak najwięcej punktów dla drużyny – przyznał po spotkaniu w rozmowie z portalem speedwaynews.pl 24-latek.
Rybnicką tradycją powoli staje się pomeczowy obchód wokół toru wszystkich zawodników PGG ROW-u, podczas którego kibice mogą zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie oraz otrzymać autograf od swoich ulubieńców. Po pierwszych spotkaniach, kiedy Łogaczow nie był jeszcze pierwszoplanową postacią drużyny prowadzonej przez Piotra Żyto, Rosjanin nie należał do najbardziej „obleganych” przez kibiców zawodników. Sytuacja ta diametralnie zmieniła się po zwycięskim wyjeździe do Daugavpils, i od tamtej pory reprezentant Sbornej z toru schodzi jako jeden z ostatnich. Patrząc z perspektywy czasu, ten stan rzeczy dobitnie pokazuje, jak nieprzewidywalnym sportem jest żużel. Zawodnik, który podpisał kontrakt z Rybnickim klubem niejako z polecenia Grigorija Łaguty, miał mieć status nawet nie pierwszego oczekującego na ławce rezerwowych a kogoś, kto wskoczy do składu tylko w przypadku plagi nieszczęśliwych kontuzji.
Rosjanin niejako skorzystał na pechu innych – Daniel Bewley wciąż nie przypomina zawodnika z poprzedniego sezonu i jego tegoroczna dyspozycja potwierdza, że złamana noga w dziewięciu miejscach nie da o sobie zbyt szybko zapomnieć. Nick Morris, który przychodził do Rybnika w otoczce rzeszowskiej kapitulacji wprawdzie był brany pod uwagę jako zawodnik pierwszego wyboru, jednak kontuzja kości łódeczkowatej, której nabawił się podczas przedsezonowego ścigania na toruńskiej MotoArenie skutecznie wyeliminowała go z pierwszych ligowych spotkań. Wprawdzie Australijczyk powrócił już na tor, jednak sam szkoleniowiec „Rekinów” przyznaje, że jakakolwiek zmiana w zespole, który „jedzie” mogłaby co najwyżej jej zaszkodzić. Jye Etheridge, z którym, wg wielu ekspertów jak i zwykłych kibiców, Łogaczow był na równym poziomie, odjechał w tym sezonie jeden pełny bieg na stadionie przy ulicy Gliwickiej, by w następnym zaliczyć upadek i „wypisać” się niejako z wyścigu o skład „Rekinów” już w przedbiegach (zdarzenie to miało miejsce podczas treningu punktowanego z opolskim Kolejarzem).
Miejsca w rybnickim zestawieniu rzecz jasna nikt Łogaczowowi nie dał w prezencie – Rosjanin wielokrotnie na treningach udowadniał swoją wartość, którą jedynie potwierdzał meczowymi występami, jednak jak sam przyznaje, początkowo nie był zbyt optymistycznie nastawiony do regularnych jazd z herbem ROW-u na piersi. – Gdy przychodziłem do Rybnika, to nie byłem pewny, czy w ogóle wystąpię w jakimś meczu. Od początku jednak chciałem walczyć o skład, ciężko pracowałem na to, żeby teraz móc jeździć. Chcę być jak Grigorij Łaguta, który po tak długiej przerwie udowadnia, że jest świetnym zawodnikiem. Zawsze mogłem i wciąż mogę liczyć na Grigorija. Od samego początku mojej kariery mi bardzo pomagał, czułem jego wsparcie w każdej sprawie – pożyczał pieniądze, gdy ich potrzebowałem, dostarczał sprzęt od Mikułowa. Dziękuję również jego żonie, która zapewniała mi wszystko czego potrzebowałem podczas mojego pobytu na Łotwie. Dzięki nim miałem gdzie odpocząć po meczach, miałem swoje łóżko oraz miałem co zjeść.
Zadziorność i waleczność, jaką w tym sezonie charakteryzuje się Łogaczow może niejako sprawiać wrażenie, że Rosjanin „urodził” się na motocyklu i od najmłodszych lat marzył o wielkiej, sportowej karierze. Jak sam jednak przyznaje, nic bardziej mylnego. – Może trudno w to uwierzyć, ale ja do siedemnastego roku życia nie interesowałem się za bardzo żużlem. Coś tam próbowałem jeździć na lodzie, jednak nie wiązałem z tym żadnej przyszłości. Moja rodzinna miejscowość jest oddalona o 1500 kilometrów od najbliższego ośrodka żużlowego, więc było ciężko z regularnymi treningami. Dopiero gdy pojechałem do Władywostoku, to zacząłem wierzyć, że kiedyś mogę stać się prawdziwym żużlowcem. Pierwszy rok jednak był straszny – rzadko kiedy udawało mi się przejechać okrążenie bez upadku, zazwyczaj wyglądało to tak, że przy próbie złamania motocykla w łuku lądowałem po prostu na tyłku (śmiech) – przyznał rozbrajająco Łogaczow, którego historia może być niezwykle inspirująca oraz wskazywać młodym adeptom sportu żużlowego, że jeśli jest choć minimalna ilość chęci, to nawet odległość między rodzinną wsią Rosjanina – Konstantinówką a żużlowymi obiektami w Polsce nie jest w stanie stanąć na drodze do zaistnienia w światku „czarnego” sportu.
Za Łogaczowem nieudany turniej w węgierskim Nagyhalász, który był przepustką do uczestnictwa w cyklu Indywidualnych Mistrzostw Europy. Rosjanin dobrze zaczął, bowiem w pierwszej gonitwie dowiózł do mety trzy „oczka”, jednak w późniejszej fazie zawodów szło mu gorzej, w wyniku czego z sześcioma punktami na koncie zajął dziewiątą lokatę. Wielu zawodników startujących w tym turnieju podkreślało trudną specyfiką tamtejszego owalu. Zdanie kolegów z toru podzielał również nasz rozmówca, który być może poradziłby sobie lepiej na Węgrzech, gdyby miał doświadczenie zaczerpnięte z innych europejskich lig. – Bardzo dziwny tor był, od początku zawodów mi nie pasował. Pierwszy raz jechałem na tego typu nawierzchni i nie udało się awansować do cyklu. Jednak nie ma co za bardzo rozpaczać, nie był to dla mnie największy cel na obecny sezon. Chcę się maksymalnie skupić na drużynie z Rybnika i Władywostoku, bo to właśnie te występy sprawiają mi największą radość. A występy w innych krajach? Ciężko byłoby jeszcze startować w Szwecji, czy Anglii. Nie chodzi nawet o odległości, ale o sprawy finansowe. Ostatnie dwa lata były naprawdę ciężkie, gdyby nie pomoc Siergieja Mikułowa, Grigorija Łaguty czy sklepu Speed Products, to różnie mogłoby to wyglądać. Teraz, dzięki wsparciu klubu z Rybnika, powoli wychodzę na prostą – przyznał na koniec ulubieniec rybnickiej publiczności.
źródło: inf. własna
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!