Niedzielne spotkanie pomiędzy Euro Finannce Polonią Piła i Speedway Wandą Kraków nie miało żadnej stawki. Nie przynosiło też absolutnie żadnych emocji. Mimo to wszyscy na trybunach bawili się świetnie. Cóż, to był najlepszy mecz, na jakim byłem w swoim, już nie tak krótkim życiu.
Skąd aż taki zachwyt nad spotkaniem, które ze sportowego punktu widzenia nawet nie stało obok porządnego widowiska? Cóż, składowych jest więcej niż wiele. Zacznijmy więc od początku. Wybierając się na niedzielny pojedynek Polonii z Wandą, chyba każdy zdawał sobie sprawę, że będzie to bardziej piknik, niż emocjonujące 2 godziny na pilskim stadionie żużlowym. Mimo to pod kasami pojawiły się prawdziwe tłumy, dzięki czemu na trybunach zasiadło naprawdę wielu kibiców. To był impuls numer jeden.
Kiedy oba zespoły wyjechały do prezentacji, prawdziwy dożynkowo-urlopowy klimat uderzył ze zdwojoną siłą. Praktycznie nikogo nie interesował bowiem wynik, bo nie ma co się oszukiwać, on po pierwsze nie miał znaczenia, a po drugie był praktycznie pewny już przed rozpoczęciem zawodów. Ludzie przyszli więc obejrzeć trochę speedwaya, spotykając się ze znajomymi i spędzając czas w miejscu, które odwiedzają od lat.
Taki brak jakichkolwiek sportowych emocji udzielał się bardzo. Nie widziałem na trybunach kibica, który siedziałby smutny, przygnębiony czy znudzony. Wszyscy mieli jakiś powód do radości. Jedni z przyjemnością oglądali Maxa Dilgera, drudzy (których była zdecydowana większość) bardzo głośno dopingowali Sindy Weber, a trzeci cieszyli się, że Piotr Gryszpiński wypada na tle wychowanków Śląska Świętochłowice jak prawdziwy profesor.
Nie to było jednak najważniejsze. Jak wiadomo, oba rywalizujące kluby mają swoje problemy. W Pile już niedługo przyjdzie walczyć o dotacje z miasta. W Krakowie nie wiadomo, czy żużel w ogóle się utrzyma. Dodając do tego fakt, że do niedawna obie ekipy także kibicowsko były sobie bliskie, mieliśmy do czynienia z prawdziwie przyjacielskim spotkaniem.
W tym miejscu warto wspomnieć o dwójce kibiców spod Wawelu, którzy przybyli do Piły oglądać rywalizację. O ich znaczeniu jednak za chwilę. Teraz należy bowiem wspomnieć o Wojciechu Dróżdżu, który wrócił dziś na murawę pilskiego stadionu i ponownie zabawiał publiczność. Jak można było się spodziewać, szybko udało mu się zrobić to, czego przez cały rok brakowało. To właśnie za jego namową pół stadionu w jednej z przerw krzyczał „Polonia”, po czym druga połowa równie głośno odpowiadała „Piła”. Dzięki temu przez chwilę mogliśmy poczuć się jak na spotkaniu Polonii w Nice 1. LŻ.
Najważniejsze było jednak to, co stało się chwilę później. Wojtek zdecydował się bowiem dołączyć do zabawy kibiców z Krakowa. Wspomniany duet dzielnie krzyczał „Wanda”, a 1,5 tysiąca lokalnych kibiców z całego serca odpowiadało „Kraków”. Co by nie mówić, takiej sceny na żużlowym stadionie nie zobaczę i nie usłyszę już nigdy. To było naprawdę wyjątkowe.
W tym miejscu warto przejść do spraw stricte sportowych. Cóż, niedzielne spotkanie było… specyficzne, o ile nie abstrakcyjne. Zupełnie niespotykanych sytuacji była bowiem cała masa. Najbardziej w pamięć zapadnie mi końcówka biegu numer 13., kiedy to Krystian Iwański zdobył swój pierwszy ligowy punkt… z „małą” pomocą Maxa Dilgera. Młodzieżowiec gospodarzy wlókł się bowiem z tyłu stawki i omal nie został zdublowany przed wjazdem na finałowe okrążenie. Na jego szczęście zauważył go wspomniany Dilger, który zwolnił i dojechał do mety zaraz za kolegą z zespołu, któremu do pokonania zostało jeszcze 349 metrów pilskiego toru.
Żeby jednak nie było tak kolorowo, jest jeden człowiek, który nie miał dobrego dnia. Mowa o arbitrze niedzielnego spotkania, Tomaszu Fiałkowskim. Trzykrotnie dopuścił on bowiem do bardzo niebezpiecznej sytuacji, kiedy to zawodnik gości nie zdążył opuścić toru po upadku, a bieg nie został przerwany.
Cóż, nie da się ukryć, że taki mecz już się nie powtórzy. To było bez wątpienia historyczne spotkanie i to z różnych względów.
źródło: inf. własna
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!