Kiedy Greg Hancock pierwszy raz wystartował w zawodach żużlowych na europejskiej ziemi – w 1988 roku, wówczas Zbigniew Boniek ostatni raz zagrał w piłkarskiej reprezentacji Polski, 33. Konkurs Piosenki Eurowizji wygrała Celine Dion, Ronald Reagan jako prezydent Stanów Zjednoczonych pierwszy raz odwiedził ZSRR, a w kinach rekordy popularności biła „Szklana Pułapka”. Po ponad 30 latach ten sam Greg Hancock postanowił zakończyć żużlową karierę.
Kiedy Hancock zaczynał swoją wielką karierę, miał się na kim wzorować. Jego pierwszym klubem w Wielkiej Brytanii był Cradley Heathens, w barwach którego ścigał się dwukrotny Indywidualny Mistrz Świata, Bruce Penhall – mentor Grega. Z kolei kompanami „Grina” byli jego rówieśnik Billy Hamill oraz starszy o dziesięć lat Sam Ermolenko. Amerykanie wówczas stanowili solidny zespół, który liczył się w walce o najwyższe cele. Hancock tworzył z „Bulletem” sławny Team Exide, wspierający się nawzajem w rywalizacji w Grand Prix.
Greg Hancock zwyciężający w GP Wielkiej Brytanii 1995
I o ile w latach 90. ubiegłego stulecia Hancock miał wsparcie rodaków na międzynarodowej arenie, to lata mijały, a nowe pokolenie nie narzucało swojej sympatii wobec „czarnego sportu”. Ermolenko – jako ten starszy – szybciej zakończył karierę, podczas gdy Hamill dzielnie przez lata dotrzymywał kroku swojemu rówieśnikowi Gregowi. Pamiętamy nawet, jak po latach wznowił karierę, aby pomóc rodakom w Drużynowym Pucharze Świata. Koniec końców i Billy powiedział stop. Hancock z amerykańskich jeźdźców prezentujących topowy poziom został sam. Stąd stwierdzenie „Ostatni Mohikanin”.
Kibice przywykli do tego przydomku, ale nikt jakby nie brał tych słów na poważnie. Dla nas wielu – młodszych, starszych – Greg zawsze był i będzie. Mimo że lata leciały i każdy miał świadomość, że dzień ogłoszenia końca kariery przez Hancocka w końcu nadejdzie, to urodzony w 1970 roku w Kalifornii żużlowiec był niezniszczalny – tak jakby amerykańskie słońce zahibernowało umiejętności i witalność „Herbiego”. Bo Hancock łamał wszelakie konwenanse, bariery i bił kolejne rekordy. Kiedy zdobył swój pierwszy tytuł IMŚ w 1997 roku i w kolejnych latach miewał słabsze sezony – już wtedy spekulowano, że najlepsze dni ma już za sobą, że pewnej granicy już nie da rady przeskoczyć, po prostu będzie solidnym ligowcem i nic poza tym. Tymczasem przed każdym sezonem w Grand Prix Hancock konsekwentnie powtarzał słowa zapowiadające walkę o mistrzostwo świata. I gdy już mało kto brał te jego słowa na poważnie, że to dobra mina do złej gry, ten sam „dziadek Hancock” zdobył swój drugi tytuł już po czterdziestce!
Wykorzystując chwile słabości swoich konkurentów, Greg poczuł krew i nie zamierzał spoczywać na laurach. Podczas gdy inni w jego wieku lub młodsi kończyli kariery, on złapał drugi oddech, trzecią, a może czwartą młodość i zawstydzał zawodników, dla których mógłby być ojcem. Efektem tego trzecie złoto indywidualnie w wieku 44 lat oraz czwarte w wieku 46. Być może motywowały go słowa rzucane na forum publicznym przed każdym rokiem mówiące, że przecież „Greg w końcu musi się kiedyś skończyć, że w tym roku już nie pojedzie”. A on chciał udowodnić, że jest jak wino…
Podczas jednej z transmisji żużlowych, bodajże w 2006 roku, usłyszałem z ust komentatora, że przed taśmą stoi „już 36-letni, zbliżający się wielkimi krokami do końca kariery Hancock”. Jakże te słowa stały się wymowne w obecnych realiach. I nie oszukujmy się, że Greg przez wielu był tak samo kochany, co nielubiany. Byli tacy, którym zalazł za skórę, którzy nie do końca sympatyzowali z jego szerokim uśmiechem od ucha do ucha. Czy był dżentelmenem na torze? Dla wielu takim pozostanie, ale w rywalizacji o najwyższe cele musisz umieć pojechać ostro i Greg też to potrafił. Jeżeli ktoś uważa inaczej, niech zastanowi się chwilę a dojdzie do wniosku, że wszyscy wielcy mistrzowie – bez podziału na dyscypliny – byli „schwarz charakterami”, bo zawziętość, zaciekłość i determinacja to dążenie na szczyt.
Hancock po raz pierwszy z numerem 1 jeździł w 1998 roku, po zdobyciu mistrzostwa w 1997
Hancock do perfekcji opanował nie tylko ruszanie spod taśmy, bo zbliżając się już do pięćdziesiątki potrafił o pół motocykla wyprzedzić na pierwszym łuku rywali, których refleks ze względu na wiek powinien być lepszy. Hancock do perfekcji opanował także poruszanie się w mediach, w czasach, kiedy kamera telewizyjna zagląda wszędzie, a internet bywa bezlitosny. Amerykański luz i sposób wypowiadania się sprawiał, że dziennikarze uwielbiali z nim rozmawiać, a kibice słuchać. Ale Greg, jak każdy z nas, miał swoje chwile słabości. Jak wtedy, kiedy podczas zawodów w Szwecji rzucił się ze wściekłością na Nickiego Pedersena.
Są też tacy, którzy zapamiętają jego spóźnienia się na mecze w Polsce. Dla innych będzie żużlowcem, dla którego liczył się jedynie wysoki kontrakt. Ale czy Greg kiedykolwiek deklarował publicznie miłość do danego klubu? A skoro jesteś w czymś dobry, to nie rób tego za darmo… A chyba nikt nie zaprzeczy, że gdziekolwiek „Herbie” nie startował, stanowił silny punkt zespołu. Prawdziwego Grega nie da się poznać zza szklanego ekranu. Kto Amerykanina spotkał choć raz prywatnie, ten wie, że dla niego najważniejsza jest rodzina oraz jej wartości. I nie chodzi o ostatnie wydarzenia dotyczące choroby żony. Tak było zawsze. W trakcie sezonu mieszkał z żoną Jennie oraz synami Wilburem, Billem oraz Karlem w szwedzkim Hallstavik. Poza sezonem wracali do Costa Mesa w Kalifornii.
Hancock był ostatnim z wielkich reprezentantów USA lat dziewięćdziesiątych. Czy któryś z młodych rodaków mu dorówna?
Czy po zakończeniu kariery odetnie się od żużla? Kiedy zaczynał ściganie, jako nastolatek rywalizował jeszcze z zawodnikami urodzonymi w latach… 40. oraz 50. Nie tak dawno stawał przecież pod taśmą z żużlowcami, którzy przyszli na świat w latach dwutysięcznych. Powiedzieć koniec pewnej epoki, to jak nic powiedzieć. A światowy żużel potrzebuje takich osobistości, ambasadorów. Z jego prezencją oraz doświadczeniem, jest w stanie dać „czarnemu sportowi” jeszcze więcej, niż on zyskał sam jako zawodnik.
Czy ktoś Grega lubi, czy też nie – kończącemu 3 czerwca 50 lat Amerykaninowi należy się po prostu szacunek, bo dostarczał nam wielu emocji. I powiedzmy sobie prawdę, tak między nami, że im starszy, tym bardziej kibicowaliśmy mu, mając świadomość, że na drugiego takiego będziemy czekać. Jego klasę docenimy szczerze dopiero teraz i w następnych latach, kiedy nie ujrzymy już stojącego w kevlarze „dziadka” z lekko przypruszonymi siwizną włosami, co do którego przyzwyczailiśmy się, że odwiedzał nas w każdą niedzielę oraz co drugą sobotę w porze obiadokolacji…
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!