Kibice czarnego sportu muszą mi wybaczyć, ale poniższy tekst nie będzie o żużlu. Będzie o sytuacji w poznańskim sporcie. Ten od lat zdominowany jest przez Lecha Poznań. Problem w tym, że ostatnie dokonania Kolejorza zniechęcają nawet najbardziej wytrwałych kibiców.
Tym, którzy nie śledzą polskiej ekstraklasy, nakreślę wydarzenia ostatnich kilku miesięcy. Po rundzie zasadniczej sezonu 2017/18 Lech Poznań był liderem tabeli i miał komfortową sytuację przed siedmioma meczami fazy finałowej. Problem w tym, że Kolejorz z tych siedmiu spotkań wygrał ledwie jedno i stracił mistrzostwo, które było na wyciągnięcie ręki. Ostatni mecz nie został nawet dokończony, bowiem sfrustrowani pseudokibice wyłamali ogrodzenie i wtargnęli na murawę.
Winnym całej sytuacji został uznany trener Nenad Bjelica, którego zastąpił Ivan Đurđević, były piłkarz klubu. Jemu też wiodło się jednak dość przeciętnie, więc na ławce nie zagrzał miejsca nawet przez jedną rundę. „Djukę” pod koniec 2018 roku zmienił Adam Nawałka. Były selekcjoner reprezentacji Polski, człowiek, za którego kadencji odnosiliśmy największe sukcesy w ostatnich trzydziestu–czterdziestu latach, nadzieja na lepsze jutro dla Kolejorza. Nawałka przyprowadził ze sobą większość sztabu z kadry, dostał gigantyczne pieniądze i jedno zadanie – ogarnąć Lecha do przyzwoitego chociaż poziomu w rundzie wiosennej.
Efekt? Cztery porażki w pięciu sparingach były poważnym sygnałem ostrzegawczym, ale ostatecznie były to tylko gry kontrolne. Prawdziwa katastrofa przyszła wraz z powrotem ligi. Pierwszy mecz z Zagłębiem Lubin przegrany 1:2 po samobójczym golu w doliczonym czasie. Drugi, z Piastem Gliwice, to już całkowita klęska – 0:4. A już w najbliższą sobotę przyjeżdża wicelider tabeli i odwieczny wróg, Legia Warszawa. Klasyk porównywalny do starć Falubazu ze Stalą Gorzów czy Polonii Bydgoszcz z Apatorem Toruń.
Problem Lecha polega na tym, że kibice nie chcą na tę Legię iść. W piątek (czyli jeszcze przed meczem w Gliwicach) miałem okazję poprowadzić audycję radiową, w której można było wygrać bilet na to spotkanie i zgłosiła się zaledwie jedna osoba. Jeszcze rok temu o tej porze roku coś takiego było nie do pomyślenia, nawet wtedy, gdy rywal był z najniższej możliwej półki. Wielu wytrwałych fanów przeszło już przez fazę frustracji wynikami drużyny. Teraz przychodzi zobojętnienie, niektórych dokonania Kolejorza zaczynają bawić. Hasło „wierni po porażce” motywuje coraz mniej ludzi, nawet takich, którzy na Bułgarską chodzą od dziecka. Bo po co, skoro po piłkarzach kupionych za grube pieniądze nie widać choćby odrobiny zaangażowania?
Życie jednak nie znosi próżni i ci sami kibice, którzy w tej chwili mają już dosyć ostatnich wyczynów Lecha, nadal będą szukać jakichś emocji sportowych. Opcje są dwie – albo trochę ochłoną i za pewien czas wrócą na Bułgarską, albo znajdą sobie alternatywę. W ten sposób otwiera się szansa przed mniejszymi klubami. Niekoniecznie oznacza to od razu walkę o najwyższe cele – o te, oprócz Kolejorza, w Poznaniu walczą głównie futsalistki oraz laskarze. Czy jednak futsal kobiet i hokej na trawie to są sporty, które są w stanie porwać półmilionowe miasto? Nie wydaje mi się.
Kibice pójdą na takie wydarzenie, co do którego ktoś ich przekona, że będą się tam dobrze bawić. I wrócą na nie przy następnej okazji, jeżeli tak faktycznie będzie. W tym miejscu otwiera się gigantyczny potencjał żużla. Sport powszechnie uznawany za rodzinny, gdzie oprócz kilkunastu emocjonujących (przynajmniej w teorii) biegów jest mnóstwo momentów, które można ciekawie zagospodarować w inny sposób. I – co ważne – w naszym kraju rozgrywany na stadionach mieszczących minimum kilka tysięcy widzów.
Oczywiście PSŻ Poznań, bo o tym klubie w tej chwili jest mowa, prowadzi swoje działania mające przyciągnąć ludzi na stadion. Dzieją się rzeczy drobne – jak zapowiedź prezentacji drużyny wyświetlająca się na ekranach reklamowych w autobusach i tramwajach. Są też akcje zakrojone szerzej – jak planowane skrócenie toru mające umożliwić jeszcze ciekawsze ściganie. Poznańskie Stowarzyszenie Żużla mocno celuje w rodziny z dziećmi, stąd przed każdym meczem na koronie golęcińskiego stadionu odbywa się coś na zasadzie małego festynu. „Skorpiony” chcą także przyciągnąć studentów i inne osoby, które do Poznania przeprowadzają się z licznych miast żużlowych leżących w pobliżu. Są to kierunki na wskroś logiczne i przynoszą one efekty. Frekwencja na meczach PSŻ-u w sezonie 2017 to średnio półtora, może dwa tysiące widzów. Rok później były już spotkania, na których niewiele brakowało do zapełnienia wszystkich z około sześciu tysięcy krzesełek na Golęcinie.
Teraz pojawiła się jednak trzecia grupa, w którą warto mocno uderzyć. Nigdy w historii współczesnego PSŻ-u nie było tak łatwo przekonać poznaniaka, że mecz z Wandą Kraków może przynieść więcej emocji niż ten z Wisłą. Coś, czego fan Lecha dotąd nie kupiłby w żaden sposób, teraz ma szansę stać się dla niego sensowną alternatywą. Prezes PSŻ-u Arkadiusz Ładziński do znudzenia powtarza w wywiadach, że za jeden z wyznaczników sukcesu ekipy traktuje frekwencję na trybunach. Jeśli tak jest w istocie, to uważam, że nadeszła chwila poważnego sprawdzianu. Panie Prezesie, na tę sytuację trzeba zareagować szybko i skutecznie. Nie ma na co czekać, gdyż tak duży klub jak Kolejorz kiedyś w końcu wyjdzie z kryzysu i znowu zacznie przyciągać tłumy na Bułgarską. A gdy to się stanie, będzie już za późno i w kontekście tej publiczności będzie można mówić tylko o straconej szansie.
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!