Gdyby istniały podręczniki prowadzenia drużyny żużlowej, rok 2018 mógłby autorom posłużyć za kopalnię przykładów pozytywnych i negatywnych. Nie pamiętam, czy jakikolwiek inny rok za czasów mojego żużlowania (krótkich, prawda, bo od 2005 zaledwie) dostarczył tylu podręcznikowych koncepcji i antykoncepcji (koncepcji ujemnych, znaczy się) konstruowania składów walczących o konkretne cele.
O dwóch zasadniczych typach koncepcji – zespole opartym na liderze i zespole opartym na równomiernie rozłożonych akcentach składu – zdarzyło mi się już pisać. Zdarzenia ostatniego weekendu zmuszają do kontynuacji myśli, a ostateczny impuls dał w mediach społecznościowych Michał Korościel, przytomnie zauważając, że Nicki Pedersen najlepiej czuje się w zespołach, w których jest zdecydowanym liderem i że to typowy samiec alfa.
No to od Pedersena i drużyn zorientowanych-na-lidera zacznijmy.
To koncepcja najczęściej pojawiająca się w najwyższej lidze – chyba że mówimy o Stali Rzeszów 2018 – ponieważ tam są największe budżety i ekstraligowców zwyczajnie stać na gwiazdę, a i gwiazdy wolą jeździć w Ekstralidze niż gdzieś na zapleczu (no chyba że szukają nowych wyzwań). Jeden skuteczny (i zazwyczaj drogi) pewniak ma robić 12-15 punktów na mecz, a reszta zespołu w zależności od oczekiwanych celów – utrzymanie lub walka o medale – ma mu nie przeszkadzać albo starać się dorównać. Pedersen to sztandarowy przykład – nawet kiedy jeździ zespołowo (nauczyła go tego Unia, ta z Leszna), pozostaje wybijającą się jednostką, w sytuacjach konfliktowych raczej dąży do konfrontacji, a w dobrej formie i otoczony właściwą opieką daje kolegom z teamu ogromnego kopa do działania. Za czasów limitu obcokrajowców zespół oparty na liderze, najczęściej zagranicznym, nie był niczym niezwykłym. Teraz coraz mniej zostało takich gwiazd, gwarantujących dwucyfrowe zdobycze w każdym meczu, a co za tym idzie – brak blamażu nawet, gdy jedzie tylko jeden zawodnik. Wszyscy mamy świadomość, jaka to ryzykowna koncepcja – kontuzja lidera bardzo utrudnia życie całej drużynie, a żużel to wszak sport kontuzjogenny. Takie składy budują się same: czy to Unia Tarnów, która kupiła duńskiego kota… lub dzika… w worku, a teraz zbiera profit, czy to Włókniarz Częstochowa, który z pewnością nie spodziewał się, że Fredrik Lindgren po kontuzji wróci w kosmicznej dyspozycji, czy to wreszcie Rzeszów z Hancockiem.
Przypadek Rzeszowa pokazuje, że koncepcja składu opartego na liderze wcale jeszcze nie dogorywa. Przypadek Tarnowa – że to niezły sposób na bezpieczną pozycję w środku tabeli… i kilka siwych włosów na głowach kibiców przed każdym meczem, gdy drżą „pojedzie ten połamany Dzik, nie pojedzie?”. Jeżeli Nicki nie rozpadnie się na części do końca sezonu, a tego mu nie życzymy, z dużą dozą prawdopodobieństwa można stwierdzić, że Tarnów Ekstraligę obroni. Natomiast przypadek Częstochowy pokazuje mroczną stronę tej koncepcji – w Gorzowie bardzo zabrakło punktów Lindgrena. Inna sprawa, że to bardzo rzadki przypadek, by lider zawodził aż tak. 8-10 punktów to typowa zniżka formy – ale żeby zrobić cztery, w tym trzy na kolegach z drużyny?! Taki krach rzadko się zdarza. Na szczęście dla Włókniarza pewnie trochę czasu upłynie, nim zdarzy się ponownie.
Tego na razie nie widać, ale zespół budujący się wokół gwiazdy ma jeszcze jedną wadę – sezon jest długi i męczący, i lider też może się zmęczyć. A jak koledzy napatrzą się na zmęczonego lidera, to też się zmęczą. Nieszczęście murowane. Zwłaszcza jeżeli to system hybrydowy – trochę oparty na liderze, trochę na uderzeniu całej drużyny. Przejechało się na tym w zeszłym roku całe Lubuskie z piekielnie mocnymi młodymi polskimi wilkami, którym coś w końcówce sezonu nie zagrało. Falubaz przejechał się dodatkowo na Doyle’u, ale po Australijczyku widać, że żadna z niego lokomotywa dla drużyny – nie każdy mistrz świata nadaje się na lidera-gwiazdę, i nic w tym złego.
Doyle to zawodnik, który pasuje do wyrównanego zespołu bez wyraźnego lidera, opartego na zasadzie rotacji – w tym meczu o komplet otrze się zawodnik A, w kolejnym jego miejsce zajmie B, a kiedy obaj będą mieć słabszy dzień, z formą wystrzeli C. Piszę to i już słyszę te okrzyki „Leszno, Leszno!” w tle. Leszno faktycznie podręcznikowo zbudowało skład, w którym mimo właściwie braku ławki rezerwowych nawet przy kontuzji któregoś z podstawowych seniorów da się wygrywać, i to wygrywać w sposób imponujący. Naczytałam się, że seniorzy Unii „w każdym innym zespole byliby gwiazdami”, ale ja sobie jakoś Sajfutdinowa czy Hampela w roli gwiazdy-lokomotywy nie wyobrażam, a Kołodziej sam sobie siebie nie wyobraża, po coś w końcu woli jeździć jako doparowy. Leszno wygrywa też ligowym doświadczeniem i zgraniem swoich żużlowców. Tego trochę brakuje Sparcie Wrocław – postawiła na młodość, a młodość jest chimeryczna. Niewątpliwie natomiast niejeden polski klub Sparcie zazdrości team spiritu. Ale tak budowane zespoły to domena netylko Ekstraligi. Przez lata koncepcji wyrównanego zespołu, w dodatku opartego na wychowankach, hołdował Lokomotiv Daugavpils, i rokrocznie prowadzi go to do play-offów. Wyrównane składy bez wielkich nazwisk – i bez wielkich dziur – stały się też niespodziewanie atutem tegorocznych beniaminków pierwszej ligi. O ile w Lublinie system działa bez zarzutu, o tyle w Gnieźnie jednak zabrakło zdecydowanego lidera, który dałby sygnał do ataku na trudnym rybnickim terenie.
Każda koncepcja ma swoje plusy i minusy, a ten, kto wynajdzie przepis na mistrzostwo Polski, będzie albo geniuszem, albo szarlatanem. Koncepcje bywają zawodne – za to antykoncepcja, czyli brak koncepcji, zawodny jest zawsze. W tym sezonie dobitnie pokazują to przykłady Grudziądza i Torunia. Jestem niby specjalistką od interpretacji tekstów, ale co autor tych składów miał na myśli, wybaczcie, nie umiem odgadnąć. GKM niby ma liderów – Pawlickiego i Łagutę – ale tak właściwie to jednak nie, ma wyrównany zespół, szkoda że wyrównany w dół. I bez juniorów. Juniorów ma Toruń, ma też mistrzów świata, tylko że nie ma tego spoiwa, które zamienia zbiór żużlowców w drużynę. Słyszałam już, że cała żużlowa brać jako te sępy rzuciła się na nagranie, na którym Holta lży Kaczmarka słowem obelżywym. Odtwarzanie tematu w nieskończoność nic nie da, jasne – ale zamiatanie go pod dywan da jeszcze mniej. Wyrażona publicznie rozbieżność zdań na temat toru między właścicielem a menedżerem też wypada kuriozalnie. Tym bardziej, że Jack Frątczak upierał się, iźli po pierwszym łuku na tym torze nie dało się już nic zrobić, a widzieliśmy, że owszem, nie dało się – jeśli człowiek miał na sobie toruński kevlar. Może to z tymi kevlarami coś jest na rzeczy? Dawno, dawno temu, kiedym była młoda i nieobyta, i współtworzyłam niszowy portal żużlowy, zdarzało mi się pisać celowo fejkowe i śmieszne newsy, i był wśród nich news o tym, że Gregowi Hancockowi chiński producent odzieży źle zszył kevlar, przez co kevlar ciśnie podczas jazdy. Potem podchwyciły tę wieść jakieś większe media, oczywiście bez kontekstu „fejkowości”… A może to był oddany na ślepo strzał w dziesiątkę?
Obwinianie o niepowodzenia zespołu kibiców, sędziego i toru jest już niemodne. Przerzućmy się na kevlary!
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!